26 marca 2014

Mała rzecz, a cieszy


Karolcia bardzo podekscytowana wróciła wieczorem z zajęć na basenie. Mimo, że czerwone policzki i nosek wskazywały na to, że zmarzła w drodze z autobusu do domu, to jej serduszko było rozgrzane do czerwoności. Wyrzucała z sobie potok słów, niemal na jednym wydechu, próbując przekazać wszystko co zaszło podczas zajęć. Poznała nową koleżankę, nosiła kamizelkę ratunkową, pływała w basenie na brzuchu i na plecach, ale tata jej musiał jeszcze trochę pomagać. Bez chwili zawahania stwierdziła, że w przyszłym tygodniu też idzie. Nie zniechęcił jej nawet fakt, że po wyjściu z basenu dygotała na całym ciele, bo obiekt nie był zbyt dobrze ogrzewany. Miałam nadzieję, że jej się spodoba, ale nie podejrzewałam, że wzbudzi w niej to aż tak silne emocje. Zastanawiam się teraz tylko, jak zareaguje na niedzielne zajęcia z karate. Jeśli wróciła tak rozanielona po 30 min ćwiczeń w basenie, to co to będzie po 45 min sztuk walki ;).

To jest właśnie fantastyczne w Toronto (nie mam pewności co do innych miejscowości w Ontario, a już tym bardziej innych prowincji). Za niewielkie pieniądze można dziecku zafundować ciekawe zajęcia, a do tego jeszcze odliczyć je sobie od podatku, w rocznym rozliczeniu! Dlaczego tak tanio? A no dlatego, że miasto dofinansowuje organizację tych zajęć. Można tam znaleźć nie tylko kursy dla dzieci, ale również dla dorosłych i seniorów. W trosce o najstarszych mieszkańców miasta, stawki za uczestnictwo w różnego rodzaju zajęciach, są dodatkowo obniżone o połowę. Wielu ludzi z tych ofert korzysta i ja też zamierzam coś dla siebie znaleźć, na długie letnie dni.

Tutaj możecie zobaczyć jakie zajęcia są dostępne w ramach wspomnianej wyżej inicjatywy.

Inną instytucją, która również dostarcza różnego rodzaju kursy po bardzo przystępnych cenach, jest Toronto District School Board. Po ukończeniu zajęć nie dostaje się żadnego dyplomu, ani certyfikatu wiec na pewno, w ten sposób nie uda nam się przygotować do określonego zawodu bądź do jego zmiany. Jest to jednak świetny sposób na to, żeby małym kosztem, poznać choć trochę to, co chcielibyśmy robić i sprawdzić, czy to na pewno zajęcie dla mnie. Poza tym można tu znaleźć wiele interesujących kursów pozwalających rozwinąć zainteresowania. Jest też sporo propozycji zajęć ruchowych. Trzeba bowiem dbać nie tylko o ducha ale też o swoje piękne ciała :). Bo jak wiemy 'w zdrowym ciele zdrowy duch'!

Tutaj znajdziecie link do strony TDSB.


Czytaj dalej »

20 marca 2014

Wiosna

No i mamy kalendarzową wiosnę! Na próżno jej jednak szukać za oknem. Wczoraj było szaro i deszczowo, a dzisiaj jest szaro i wietrznie. Poza wzrostem temperatury do ok. 0C, nie ma żadnych jej oznak. Ani kwiaty nie nie wychylają kolorowych główek, ani drzewa nie puszczają jeszcze pączków, ani nawet śnieg nie stopniał zupełnie. A mi się tak marzy już ciepło i piękna pogoda! Tylko nadzieja na gorące lato trzyma mnie przy życiu.

Tak wygląda nasze osiedle w ten ponury dzień:


A jaka u Was pogoda moi drodzy?

Dobrze, że chociaż na zdjęciach i w muzyce jest wiecznie żywa :)!



Czytaj dalej »

14 marca 2014

Królewskie panowanie

Wyobraźcie sobie, że kilka dni temu kupiłam sobie 'Hello Canada'. Nie, nie zrozumieliście mnie źle. Kupiłam sobie gazetkę plotkarską! Zobaczyłam Kate Middleton na okładce i postanowiłam dowiedzieć się co słychać u matki następcy tronu. W końcu powinnam interesować się tym, co się dzieje u rodziny królewskiej, bo płacąc podatki w Kanadzie, zasilamy również królewski skarbiec! Nie wiem czy wiecie, ale Kanada jest tzw. monarchią konstytucyjną. Znaczy to tylko tyle, że Elka (tak pieszczotliwie nazywamy królową Elżbietę II) stoi na czele państwa kanadyjskiego.
Kiedy się o tym dowiedziałam trochę mnie to oburzyło i nie dowierzałam. No bo jak to, żeby kraj, który zalicza się do ósemki najbardziej rozwiniętych państw świata, dobrowolnie podporządkowywał się innemu?! Przecież Irlandii udało się wyrwać spod brytyjskiego jarzma, mimo że są mniejszym, bliżej położonym i stosunkowo słabszym państwem. Zastanawiałam się, czy Kanadyjczykom nie przeszkadza to, że potomek narodu, który najeżdżał i grabił ich ziemie, ciągle stoi na czele ich państwa. Czy nie chcą pozbyć się tej spuścizny kolonizacyjnej (mam tu na myśli zarówno rdzennych Amerykanów jak i potomków białych najeźdźców)?

Osobiście, to już po przeczytaniu pierwszej książki o Indianach, a była to trylogia Alfreda i Krystyny Szklarskich 'Złoto gór czarnych', której lekturę gorąco polecam, krew się we mnie zagotowała. Już wtedy, będąc jeszcze dzieckiem, nie mogłam  zrozumieć jak można tak brutalnie, bez odrobiny współczucia, wydzierać ludziom ziemie, bić, mordować i budować swoje szczęście na krzywdzie tak wielu. Czasami zastanawiam się kim, tak naprawdę, są Amerykanie czy Kanadyjczycy. Czy nie wstyd im czynów swoich dziadów i pradziadów? Jak potomkowie kolonizatorów mogą spojrzeć w oczy potomkom rdzennych mieszkańców tych krain, jeśli w ogóle mogą... ? Czy nie uważacie, że jest to wielce niesprawiedliwe, że wiele indiańskich rodzin żyje w skrajnym ubóstwie, kiedy dzieci białych przybyszy pławią się w luksusach?
Podobnie sprawa wygląda w Meksyku. Będąc tam w listopadzie zeszłego roku pojechaliśmy na jednodniową wycieczkę, w ramach której odwiedziliśmy wioskę Majów. Było to niesamowite przeżycie, móc zobaczyć na własne oczy jak wygląda życie w chatkach bez prądu, gdzie ciągle główną formą wymiany jest barter. Okazało się, że była to rodzinna wioska naszego przewodnika. Kiedy zapytałam czy wielu ludzi, tak jak on, opuszcza życie w dżungli i przenosi się do miasta, zaprzeczył. Zdziwiłam się, że nie chcą lepszego, łatwiejszego życia. Odpowiedział, że wielu bardzo by chciało i próbuje, ale z wielu powodów nie mają szans. Jedną z przyczyn jest bardzo trudny dostęp do edukacji, a co za tym idzie słabe wykształcenie. Kolejną jest bariera językowa (tak, tak, oni ciągle mówią w języku starożytnych Majów), a jeszcze inną trudność w przyzwyczajeniu się do życia w cywilizowanym świecie. Nie sądzicie, że to bardzo smutne? Będąc u siebie, na ziemi swoich ojców, są obywatelami drugiej kategorii.

W wiosce Majów.





Również będąc w RPA, łatwo dostrzec oznaki wielkiej nierówności między sytuacją rdzennych mieszkańców, a potomkami kolonizatorów. Wystarczy wyjechać trochę za Kapsztad, żeby zobaczyć, jak wielu 'tubylców' zamieszkuje szałasy z blachy. Wiele z nich pozbawionych jest prądu czy bieżącej wody. W mieście zaś widać wielkie posiadłości białych panów, otoczone wysokimi murami i zwieńczonym drutem kolczastym. Pocieszające jest to, że tamtejszej lokalnej ludności udało się przynajmniej zachować swój język, a dokładniej mówiąc jedenaście (tyle jest tam języków urzędowych).

Kilka zdjęć z RPA. Niestety nie udało mi się uchwycić widoku blaszanych 'szałasów', ale za to udało mi się uwiecznić kawałek pięknej, afrykańskiej przyrody.





Wracając jeszcze na chwilę do wątku panowania Elżbiety II w Kanadzie. Oczywiście, przy najbliższej nadarzającej się okazji, nie omieszkałam zapytać, jak Kanadyjczycy odnoszą się do tej kwestii. Usłyszałam, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, że większości z nich to nie przeszkadza, a wręcz widzą w tym wiele korzyści. Ich zdaniem posiadanie silnego sojusznika w Europie jest cenniejsze od niedogodnej konieczność dorzucania się do królewskiej kiesy. Wsparcie Wielkiej Brytanii dodaje Kanadyjczykom pewności, między innymi, w relacjach z ich potężnym sąsiadem. Jeśli w ten sposób na to spojrzeć, to rzeczywiście rozsądne podejście. Zamiast poddawać się emocjom i buńczucznie zadzierać nosa, realnie oceniają swoją sytuację i godzą się na pewne, nazwijmy to 'niewygody'.
Zastanawiam się, jak my, Polacy, podeszlibyśmy do podobnego problemu. Założę się, że walczylibyśmy do ostatniej kropli krwi, żeby pozbyć się jakichkolwiek śladów oprawcy. Z czego to może wynikać? Myślę, że trochę z naszej narodowej buńczuczności, ale także dużo dłuższej historii kraju, a co za tym idzie głębszego poczucia niezależności.


Czytaj dalej »

10 marca 2014

Ważne pytanie


Wczoraj zamierzałam puścić wodzę fantazji i napisać jakiś ciekawy tekst. Nie doceniłam jednak tego, co może zrobić ze mną mała lampka wina po dwu lub trzy tygodniowej abstynencji. Okazuje się, że kilka łyków tego napoju bogów, mocno mi zakręciło w głowie i wprawiło w bardzo wesoły nastrój. Tym samym wczorajszy wpis byłby pewnie baaardzo monotematyczny i wyglądał by tak: 'Ha ha ha ha ha ach ha ha ha ha ha ....' Dzisiaj jestem już w o niebo lepszej formie wiec mam nadzieję, że i wpis nie będzie zbyt nudny.

Wszystkim Czytelnikom życzę miłego Dnia Mężczyzny (Tobie też Mężulku!). Mam nadzieję, że nie zapomniałyście o tym wielkim święcie drogie Czytelniczki?! Zakładam oczywiście, że wasi panowie odpowiednio postarali się dwa dni temu ;).

Mój Dzień Kobiet był nadzwyczaj przyjemny. Rano zostałam mile zaskoczona bukietem pięknych róż. Tata oczywiście nie zapomniał też o swojej małej kobietce, której podarował piękną różyczkę. Karolina była zachwycona. Przypominała nam co chwilę, że to jej kwiatek.



W sobotnie południe spotkałam się z koleżanką. Umówiłyśmy się w okolicach High Park, bo w tej części miasta jeszcze nie byłam. Czekając na nią postanowiłam przejść się po okolicy. Mijając piekarnie, cukiernie, małe sklepy spożywcze i kwiaciarnie, poczułam się jak w domu. Bardzo to było, jeśli nie typowo polskie, to na pewno europejskie. Najbardziej niesamowite było jednak to, że zdecydowana większość ludzi, których tam spotkałam, była biała. Miło było się zlać z tłumem i nie 'odstawać', nie być obiektem godnym zainteresowania. W tej części miasta, w której teraz mieszkamy, czasami czuję się jak na wybiegu w zoo. Większość mieszkańców to ludzie z Indii, Pakistanu czy Filipin. Sobotnie doświadczenia uzmysłowiły mi, że chcę i potrzebuję otaczać się swoją rasą. Tu właśnie pojawia się moje pytanie. Czy ja jestem rasistką? Dotąd wydawało mi się, że nie. Czy takie odczucia nie świadczą jednak, że rasizm jest gdzieś głęboko we mnie zakorzeniony? Podejmuję dialog z samą sobą i staram się przekonać, że nie. Przecież chodzę do szkoły, gdzie Karolina bawi się z dziećmi z różnych ras i narodowości. Przecież jestem przekonana, że ludzie innego koloru skóry, wyznań i religii powinni mieć takie same prawa i obowiązki jak biali. Przecież wiem doskonale, że nie jeden biały człowiek zachowuje się i żyje gorzej niż te 'widoczne mniejszości' (tak poprawnie określa się ludzi 'kolorowych' - po angielsku 'visible minorities'). Jak jednak wytłumaczyć i uzasadnić to poczucie zadowolenia i spokoju wśród białych, tę chęć przynależności i bycia wśród 'swoich'?
Czytaj dalej »

01 marca 2014

Trudny wybór


Zapracowana ze mnie mama ostatnio. Po kilku miesiącach przestoju w pracy na projektach znów się trochę ożywiło i zrobiło trochę ciekawiej :). To sprawia jednak, że mam mniej czasu na oddawanie się takim przyjemnościom, jak pisanie bloga. Dobrą znalazłam wymówkę, co? Mam jeszcze jedną. Odkąd zaczął się temat rozpoczęcia szkoły przez Karolcie, ciągle zastanawiam się nad wyborem odpowiedniej placówki.

W Ontario są w sumie trzy opcje. Można posłać dziecko do szkoły publicznej, prywatnej albo wydzielonej (Separate) - najczęściej katolickiej, czasami protestanckiej. Szkoły publiczne i wydzielone są bezpłatne, z tym że te drugie osiągają przeważnie lepsze wyniki w nauczaniu. Za szkołę prywatną, wiadomo, trzeba zapłacić i przeważnie są one tworzone przez wspólnoty religijne (żydowskie, muzułmańskie, czy chrześcijańskie).

Zapisałam już córcię do szkoły katolickiej, ale nie jestem do końca przekonana, że to najlepsze rozwiązanie. Mimo, że szkoła ta ma nieco lepsze wyniki od najbliższej szkoły publicznej, do której Karolina miałaby chodzić, to jednak jest jej ona zupełnie obca (w przeciwieństwie do tej publicznej, gdzie chodzimy na zajęcia), a poza tym jest trochę dalej od naszego domu (jakieś 15-20 min spacerekiem). Co prawda na naszą ulicę przyjeżdża autobus szkolny, ale czy będę chciała niespełna czteroletnie dziecko puszczać same, pod opieką kierowcy autobusu? Bardzo wątpię!
Do tego dochodzi kwestia przeprowadzki. Jeśli do niej dojdzie, to żadna z tych placówek, które teraz rozważam, nie będą wchodziły w grę. Patrząc na oferty wynajmu w innych okolicach od razu sprawdzam pobliskie szkoły - jak daleko od domu, jakie wyniki, czy są szkoły średnie w pobliżu. Czy ja aby nie przesadzam? Czy można uzależniać wybór miejsca zamieszkania od wyników szkoły, do której ma pójść moje dziecko? Czy jest jakaś granica w zabiegach o to, żeby dać dziecku jak najlepszy start w życiu?

Co gorsze, to jeszcze nie koniec wyborów. Ze względu na to, że Kanada jest krajem, w którym językiem urzędowym, oprócz angielskiego, jest francuski, to istnieje jeszcze jedna opcja. Jest nią zapisanie dziecka do szkoły w ramach programu French Immersion. Chciałabym, żeby Karolina do takiej właśnie szkoły poszła, pomimo tego, że wiązałoby się to z codziennym jej dowożeniem i odwożeniem (jakieś 20 min samochodem w jedną stronę). Na szczęście na podjęcie tej decyzji mam jeszcze trochę czasu, bo w Toronto program ten rozpoczyna się dopiero w Senior Kindergarten (czyli za rok w naszym przypadku), a w innych częściach GTA nawet od pierwszej klasy (czyli za dwa lata).

Tak w ogóle, to w Ontario szkoła zaczyna się od czwartego roku życia dziecka. Pierwsze dwa lata to przedszkole. Etap ten jest podzielony na 2 stopnie, na Junior i Senior Kindergarten. Mimo, że większość rodziców posyła swoje pociechy do przedszkola, nie jest ono obowiązkowe. Od szóstego roku dzieci rozpoczynają naukę w szkole podstawowej (Elementary School) i to już jest obligatoryjne. Są to klasy od pierwszej do ósmej. Klasy od dziewiątej do dwunastej, to szkoła średnia czyli Secondary albo High School. Na tym kończy się obowiązkowa i nieodpłatna nauka. Wykształcenie wyższe można zdobywać albo na uniwersytecie albo w koledżu. Nauka w koledżu kończy się zdobyciem dyplomu, natomiast ukończenie uniwersytetu daje stopień naukowy. Tak, w wielkim skrócie, można podsumować system szkolnictwa w prowincji, w której mieszkamy. Różni się on, chociaż nieznacznie, w pozostałych regionach Kanady.


Czytaj dalej »