22 lutego 2014

Jak ta sosna Judymowa


- Oglądacie Olimpiadę?! - podekscytowana nauczycielka Marsha pyta mamy przedszkolaków, które dzisiaj pojawiły się na zajęciach ze swoimi pociechami.
- Oczywiście, że tak! - odpowiadam
Pozostałe mamy tylko patrzą na nas szeroko otwartymi oczami, jakby chciały powiedzieć 'Zimowe Igrzyska Olimpijskie, a co to takiego?!'. Czy można się im dziwić? Większość z nich przybyła do Kanady z krajów, gdzie sam śnieg jest czymś niezwykłym i niespotykanym. Zapewne koncepcja sportów zimowych jest im jeszcze bardziej obca.
Zaczęłyśmy więc przeżywać wydarzenia dwóch ostatnich tygodni we dwie. Jakże odmienne były to przeżycia. Ona ekscytowała się zbliżającym się meczem hokeja kobiet i rozgrywkami curling'a mężczyzn, w których Kanada walczyła o miejsca na podium. Ja, nie powiem, wiedziałam o czym mówiła i nawet obejrzałam dogrywkę meczu hokeja kanadyjek. Gorąco im dopingowałam i ucieszyłam się, kiedy pokonały Amerykanki. Odczuć tych w ogóle nie można jednak porównać do tego, co działo się w mojej duszy, kiedy złoto wygrywał nasz Kamil. No właśnie, NASZ Kamil. Nie ważne jak daleko jesteśmy, nie ważne jak dobrze nam w kraju, który jest teraz naszym domem - łzy wzruszenia płyną po twarzy właśnie wtedy, kiedy zwyciężają NASI, kiedy słyszymy Mazurka Dąbrowskiego i widzimy polską flagę wzniesioną wysoko ponad innymi.

To jest swego rodzaju tragedia emigranta. Wieczne rozdarcie i zawieszenie między krajem, w którym budujesz swoje życie i tym, który zostawiłeś. Osiedlasz się bowiem na nowej, nieznanej ziemi i zależy Ci, żeby czuć się tu dobrze. Wiesz, że żeby uczynić nowe miejsce swoim domem, trzeba się zasymilować z 'tubylcami'. Twój umysł podpowiada, że trzeba polubić nową rzeczywistość, że nie wolno porównywać tego co jest z tym co było, że należy zaakceptować nowe realia. Serce rządzi się jednak swoimi prawami i ciągle podsuwa obrazy z przeszłości. Obrazy miejsc, z którymi byliśmy związani, wydarzeń, które przyniosły nam wiele radości i ludzi z którymi musieliśmy się pożegnać. Staramy się podtrzymywać więzi z krajem naszego pochodzenia i pielęgnować jego tradycje, ale jednocześnie widzimy jak jest to trudne. Brakuje nam poczucia wspólnoty, bo wartości świata, w którym się znaleźliśmy są inne od tych, których nas nauczono, a ludzie którzy nas otaczają odbierają świat inaczej. Nie możemy jednak zamykać się na nowy kraj i jego zwyczaje. Wiemy doskonale, że powinniśmy choć w jakimś stopniu zaadoptować nowy styl życia. To jest niezbędne, żeby choć trochę poczuć się częścią lokalnej społeczności, ale też po to, żeby nasze dzieci nie czuły się obco, w kraju, w którym będą się wychowywały i wśród ludzi, z którymi będą dorastały.

Jeśli jednak spojrzeć na kwestię emigracji z innej strony, to w gruncie rzeczy można dostrzec jak wielkimi szczęściarzami są emigranci. To my możemy świętować sukcesy nie jednego, ale dwóch czy trzech narodów, my możemy obchodzić kilka dni niepodległości i my możemy uczynić swoim to, co najlepsze w każdym z tych krajów. Poza tym, samo doświadczenie życia na nieznanym lądzie i konieczność poradzenia sobie z wszystkimi trudnościami z tym związanymi, uczą nas wiele o sobie i w pewnym sensie pomagają nam bardziej świadomie określić kim jesteśmy!

Nie wiem dlaczego nie mogłam wstawić okienka z youtube'a. Proszę kliknijcie na link poniżej.

http://www.youtube.com/watch?v=lQYJ8zLGyJU

P.S. Pan w czapeczce strasznie mi przypomina Johna Goodmana! A Wam?

Czytaj dalej »

20 lutego 2014

Rakietą do nieba

Wiecie ile trzeba zapłacić za przejażdżkę Rakietą w Toronto? Trzy dolary za osobę dorosłą i siedemdziesiąt pięć centów za dziecko. Całkiem tanio jak na wyprawę statkiem kosmicznym, prawda? Jeśli chodzi o komunikację miejską to już wcale nie tak mało. Jedna wyprawa powrotna dla matki z dzieckiem to $7.50. Od razu pomyślałam, że to zdzierstwo. Okazuje się jednak, że bilet pokrywa wszystkie przesiadki konieczne, żeby dotrzeć do celu podróży (również na metro czy tramwaj). To zmienia trochę postać rzeczy. Jeśli do tego dorzucić fakt, że podróż w jedną stronę może potrwać czasami ponad 2. godziny, to robi się całkiem tanio.
Moja ostatnia przejażdżka autobusem trwała około godzinę! Nie była to wyprawa na drugi koniec miasta, o nie. To była tylko wizyta u 'pobliskiego' alergologa... . Zaznaczam, że nie było żadnych korków, a autobus nie był przepełniony i kierowca nie musiał zatrzymywać się na każdym przystanku. Przez 50 minut jechaliśmy prostą drogą - żadnych zakrętów. Jedynym urozmaiceniem były niewielkie wzniesienia od czasu do czasu. Wyobrażacie sobie coś takiego w jakimś europejskim mieście? Ani w Polsce ani tym bardziej w Dublinie czegoś podobnego nie doświadczyłam. Tutaj natomiast takie długie ulice to standard. Szczerze mówiąc, trochę to nudne.

Poniżej kilka zdjęć 'Rakiet' z Toronto...



Jadąc tak i kołysząc się w rytm trzęsącego się po dziurawej nawierzchni autobusu przypomniałam sobie, jak często słyszałam narzekania na stan polskich dróg. Okazuje się, że i w Toronto władze mają trudności z utrzymaniem jezdni na przyzwoitym poziomie. W Dublinie też nie było lepiej, zwłaszcza po ataku zimy, któregoś pięknego roku. Mając już pewien bagaż doświadczeń widzę, że polskie drogi miejskie nie ustępują zbytnio zachodnim standardom ;).
Jeśli chodzi jednak o autostrady, to trzeba przyznać, że już w Irlandii było ich o wiele więcej niż w Polsce (przynajmniej w Polsce sprzed 10. lat), ale tu w Toronto to w ogóle jest zupełnie inny wymiar. Zdarzają się momenty, kiedy na autostradzie, w jednym kierunku, jest sześć do dziewięciu pasów!

Poniżej fotki autostrady 401 w Toronto. Niesamowity widok, prawda?
Ontario Highway 401 (from: http://en.wikipedia.org/wiki/Ontario_Highway_401)
Ontario Highway 401 (from: http://en.wikipedia.org/wiki/Ontario_Highway_401)

Jak już się tak rozpisałam o stanie dróg w różnych stronach świata, sama na myśl się ciśnie i aż prosi żeby o niej wspomnieć, wyprawa do Rumunii w maju 2012 roku. Nic nie może się równać bowiem przeżyciom w kraju, gdzie 30 z 63 kilometrów z Târgoviște do Sinaia pokonaliśmy drogami, gdzie wyrwy pojawiały się bez ostrzeżenia, a tempo podróży wyznaczane było przez zaprzęgi konne... .




Na koniec jeszcze taki tematyczny kawałek Dżemu - W drodze do nieba




Czytaj dalej »

18 lutego 2014

Niepoprawna optymistka

Karolcia kolejny raz bardzo prosiła, żeby ubrać ją w strój Disney'owskiego Dzwoneczka. Bardzo lubi tę wróżkę. Obserwując ją paradującą dumnie z zielonymi skrzydełkami, przypomniałam sobie moją ulubioną postać bajkową. Jest nią Kopciuszek. Według mnie to jedna z piękniejszych baśni dla dzieci. Cóż może być bowiem wspanialszego od historii dziewczyny bez perspektyw, którą los obdarowuje wszystkimi czego może sobie wymarzyć? Jak w większości bajek dobro jednoznacznie zwycięża nad złem. Historia Kopciuszka daje jednak coś więcej - nadzieję na lepsze jutro i wiarę, że bez względu na to jak beznadziejna jest sytuacja, w której się znalazłeś, wszystko może się odmienić jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jaki piękny i magiczny jest świat dziecka! Tam wszystko może się zdarzyć.
Przychodzi jednak taki czas, a szkoda, że bajki trzeba odłożyć na półkę i pozwolić im się zakurzyć. Zwykle muszą poczekać na następne pokolenie, które tę warstwę pyłu zdmuchnie i na nowo tchnie w nie życie.
I ja, w pewnym momencie, musiałam pożegnać się z postaciami z bajek i baśni, ale długo nie pozwalałam, aby rzeczywistość wydarła mi z serca dziecięcej wiary w dobro i optymizmu. Kopciuszka zastąpiłam sobie bohaterami książek i filmów - ważne żeby miały szczęśliwe zakończenie. Jestem fanką 'happy endów' i wcale się tego nie wstydzę! Wszyscy, którzy mieli przyjemność pójść ze mną do kina wiedzą o tym doskonale. Mówcie sobie co chcecie, że tandeta, że kicz, że przewidywalne - ja po filmie, który kończy się pomyślnie czuję się szczęśliwa, uśmiech od ucha do ucha rozpromienia moją twarz, chce mi się żyć. Zawsze, choćby nie wiem jak dobry był film czy książka, jeśli zakończenie jest tragiczne, czuję niedosyt. Mam wrażenie, że reżyser czy też autor ograbił mnie z łezki szczęścia (tudzież wiadra łez ;)) . Pewnie zaraz mnie zganicie i powiecie, że przecież w życiu nie ma samych szczęśliwych zakończeń, że tak często jesteśmy świadkami ludzkich dramatów. Macie rację, zdaję sobie z tego sprawę. Tym bardziej pragnę szczęśliwych historii i radosnych zakończeń. Chcę, choć na jakiś czas, oderwać się od rzeczywistości, w której jest tak wiele zła i na nowo obudzić w sobie dziecięcą wiarę w to, że wszystko będzie dobrze :).

Możecie sobie wyobrazić jaką radość sprawiła mi kilka lat temu koleżanka z pracy mówiąc: 'Oh Justyna you're such a Cindirella!' Nie potrafię sobie teraz przypomnieć co wywołało jej komentarz, ale musiało to być coś istotnego, bo do tej pory, przy każde nadarzającej się okazji, tak właśnie się do mnie zwraca. A ja się cieszę, bo może i nie mam dobrej wróżki za matkę chrzestną, ale jedno wiem na pewno - moje życie to szczęśliwa bajka!

A tu kawałek Seweryna Krajewskiego, który można było usłyszeć w serialu Kopciuszek - Posłuchaj siebie.




Zagubiona w morzu zdarzeń,
niekochana i kochana,
z wiarą i nadzieją dalej musisz iść.
Chwytaj w dłonie każdy czas i gnaj przed siebie.
Niepewności zakryj twarz, to nie dla Ciebie.
Gdy po drodze zrobisz błąd i nagle nie wiesz
w którą stronę dalej pójść, posłuchaj siebie.
Zagubiona pośród marzeń,
niespełniona i spełniona,
siebie niepewna i czasem szalona.
Chwytaj w dłonie każdy czas i gnaj przed siebie.
Niepewności zakryj twarz, to nie dla Ciebie.
Gdy po drodze zrobisz błąd i nagle nie wiesz
w którą stronę dalej pójść, posłuchaj siebie.

Czytaj dalej »

12 lutego 2014

Kanadyjskie dobrodziejstwa


Powoli uczę się chyba doceniać to, co daje Kanada.

Taka refleksja naszła mnie dzisiaj, po wizycie u okulisty. Zabrałam Karolinę na badanie wzroku. Okazuje się, że córcia oczka ma zdrowe i nie potrzebuje okularów. Świetnie! Nie o tym chciałam jednak pisać, a o tym, jak przyjemnie było po zakończeniu wizyty odwrócić się do pani w recepcji, powiedzieć ładnie 'Dziękuję' i wyjść. Bezpłatna opieka medyczna to coś, czego od długiego już czasu nie doświadczałam. W Irlandii każde wyjście do lekarza wiązało się ze sporym wydatkiem. Nie ważne czy był to poważny problemem czy jakiś mało istotny, ale wymagająca antybiotyku, ból gardła. Po każdym zamknięciu drzwi gabinetu lekarskiego trzeba było sięgnąć do kieszeni. Tym dotkliwsze było to dla ludzi z dziećmi, które nie oszukujmy się, chorują dosyć często - przynajmniej na początku swojego życia. Tutaj, po wyjściu z gabinetu lekarza ogólnego, pani w recepcji poinformowała mnie, że do okulisty już mnie umówiła i podała szczegóły wizyty. Ponadto obiecała, że zadzwoni niebawem z informacją kiedy i gdzie umówiła mnie do alergologa. Zadzwoniła wczoraj. Tak dobrze to chyba nawet w Polsce nie ma ;)!

Inna sprawa to fakt, że mieszkając w Kanadzie mamy możliwość posłania Karoliny do szkoły, gdzie prowadzony jest program Early French Immersion, czyli nauka w języku francuskim. Początkowo myślałam, że jest to program dostępny tylko dla dzieci, których przynajmniej jedno z rodziców mówi w tym języku. Okazuje się jednak, że nie. Wręcz przeciwnie - program ten kierowany jest wyłącznie do dzieci, które nie mają żadnej znajomości francuskiego. Wiem, że w Dublinie też była taka możliwość. Wiem też, że ta możliwość słono kosztowała. W Toronto mam po prostu opcję, żeby posłać dziecko do szkoły z wiodącym francuskim. Czy to nie jest fantastyczne?!

Poza tym pogoda! Ja wiem, powtarzam się. Musicie mi jednak wybaczyć. Radość, jaką sprawia mi słońce na niebie i suche powietrze w płucach, jest ogromna. To prawda, że jest zimno i czasami nie chce się nosa za drzwi wystawiać. Takich dni trzaskającego mrozu jest jednak stosunkowo niewiele. Za to słońce bardzo często pieści nas swoimi promieniami, a śnieg rozjaśnia i dodaje blasku otoczeniu. Dzisiaj jestem tego dobrodziejstwa jeszcze bardziej świadoma, po tym jak przeczytałam maila od męża, w którym irlandzkie biuro informuje swoich pracowników o niebezpieczeństwach związanych ze zbliżającym się porywistym wiatrem. Mam tylko nadzieję, że ten huragan nie dotknie bezpośrednio nikogo z bliskich mi osób z Dublina!

Zapomniałabym jeszcze o jednym - język angielski: wyraźny, czysty, zrozumiały, po prostu piękny. Pewnie nikt, kto nie zetknął się z angielskim w wersji irlandzkiej, nie zrozumie co chcę przez to powiedzieć, ale wierzcie mi różnica jest diametralna. Powoli wraca mi poczucie pewności siebie w rozmowie telefonicznej. Już nie muszę się denerwować, że ja nie zrozumiem połowy z tego co do mnie ktoś mówi i vice versa. To naprawdę wspaniałe uczucie!

A na koniec jeszcze jedno kanadyjskie dobrodziejstwo :)





Czytaj dalej »

09 lutego 2014

Dobra książka to rodzaj alkoholu – też idzie do głowy. (Magdalena Samozwaniec)


... i też uzależnia!

Lubicie czytać? Ja uwielbiam! Książka zawsze była mi bliską towarzyszką - odkąd pamiętam. Niejednokrotnie musiałam wysłuchiwać narzekań mamy, bo zamiast jej w tym czy w tamtym pomóc, zamykałam się w swoim pokoju i wcielałam się w jednego z bohaterów interesującej lektury. Wraz z otwarciem książki znikałam dla całego świata.
Czytanie jest dla mnie ciągle czymś bardzo ważnym. Niestety, teraz nie mogę już poświęcić na to tyle czasu, co kiedyś. Obecnie oddanie się lekturze oznacza wykradanie krótkich chwil w ciągu dnia, albo zarwanie nocy. Trudno jest mi jednak odmówić sobie tej słodkiej przyjemności.

Niedawno skończyłam czytać Inferno Dana Browna. To już kolejna jego książka, która mnie całkowicie pochłonęła, a przeczytałam wszystkie które do tej pory napisał. Z każdą kolejną pozycją, coraz łatwiej jest przewidzieć posunięcia bohaterów, bo schematy wydarzeń powtarzają się. Niemniej, Brown tak inteligentnie buduje napięcie i rozkłada je na poszczególne rozdziały, że po skończeniu jednego trudno powstrzymać się przed rozpoczęciem kolejnego. Mój mąż mógłby coś na ten temat powiedzieć. Zwykle wygląda to tak:
Mąż: - Kończysz już? Idziemy spać?
Ja: - Tak, tylko doczytam rozdział do końca.
Po chwili:
Mąż: - O nie, nie! Zaczęłaś kolejny.
Ja: - No coś Ty, to ciągle ten sam. Już dużo mi nie zostało, jeszcze tylko chwilkę.

Wielu ludzi zarzuca Brownowi manipulację faktami i naciąganie rzeczywistości. W każdej z powieści można znaleźć pewne przekłamania i błędy. To prowadzi do gorących debat wokół twórczości jednego z najlepiej sprzedających się współczesnych pisarzy. Według mnie dowodzi to tylko świetności jego pisania. Autor potrafi tak sprytnie połączyć fakty z fikcją literacką, że trudno się zorientować co jest prawdą, a co tworem jego wyobraźni. Czy można mieć do niego o to pretensje? Przecież jego książek nie znajdziemy w księgarni, w dziale 'Dokument'.
Niezaprzeczalne jest jednak, że książki Dana Browna są bardzo bogate w szczegóły, zwłaszcza z zakresu architektury, sztuki i historii. To pokazuje, ile pracy musiał włożyć, żeby każda z nich powstała. Czytając jego powieści sporo dowiedziałam się o wielu ciekawych miejscach w Rzymie, Paryżu czy Waszyngtonie. W Inferno Robert Langdon zabiera nas na wycieczkę po Florencji, Wenecji i Stambule. W Wenecji jeszcze nie byłam, ale na krótką chwilę znów przeniosłam się pod drzwi florenckiego Baptysterium, do wąskiego korytarza kopuły Brunelleschiego i do przestronnych wnętrz Hagia Sophia. Z zapałem wertowałam przewodniki i albumy ze zdjęciami próbując ustalić czy aby zwiedzając nie pominęłam opisanych miejsc. Z dumą mogę stwierdzić, że odwiedziłam większość wartych zobaczenia obiektów, choć na pewno nie wszystkie. No cóż, może innym razem... .

A tu troszkę pięknych wspomnień :)

Czytaj dalej »

05 lutego 2014

Czy to aby nie za wcześnie?!


Ale jestem wykończona! Miałam dzisiaj niezłą przeprawę. Poszłam z Karoliną na umówioną wcześniej wizytę u lekarza. Kiedy robiłam rezerwację nie spodziewałam się, że będzie taka zawierucha. Śnieg zaczął padać już w nocy i rano ciągle prószył. Zastanowiłam się nawet przez chwile czy nie zadzwonić i nie odwołać wizyty. Podejrzewałam jednak, że to tylko moja kolejna wymówka. Wyjścia do lekarza są dla mnie zawsze bardzo trudne i zazwyczaj unikam ich jak ognia. Nie lubię lekarzy, a już tym bardziej oczekiwania na nich w poczekalni. Stwierdziłam, że tym razem nie pozwolę sobie wykręcić się tak łatwo, bo to przecież tylko śnieg. Ubrałyśmy się w grube, zimowe czapki, kurtki i szale i dzielnie ruszyłyśmy. Ciężko się szło po śniegu, który przykrywał nierówną zmarzlinę. Nogi się nam ślizgały, potykałyśmy się o bryły lodu. Po pół godziny takich zmagań dotarłyśmy jednak do celu. Jak tylko zdjęłyśmy z siebie wierzchnie okrycia Karolcia rzuciła się na banana, którego dla niej zabrałam. Oczywiście swoje musiałyśmy odczekać zanim przyjęła nas dr Anuradha Khanna. Miła pani wypisała nam skierowanie do okulisty i alergologa. Powiedziała też, że do dentysty takowego nie potrzebujemy. Następnie porównała listę szczepionek, które Karolcia otrzymała w Irlandii, z tymi wymaganymi tutaj. Okazało się, że brakowało dwu. W rezultacie córcia miała dwa kłucia, po jednym w każde ramię. Płakała dość mocno, ale szybko się uspokoiła. Wszelkie niezadowolenie minęło natomiast, kiedy dostała czerwonego lizaka w kształcie serca :). Ja za to czułam się niezbyt dobrze. Przed wyjściem obiecałam jej, że idziemy tylko z doktorem porozmawiać, że nic jej nie będzie bolało. A tu masz babo placek. Córcia musiała jednak, na szczęście, zapomnieć o obietnicach mamy, bo nic na ten temat nie wspomniała.
Po dokonaniu wszystkich formalności pożegnałyśmy się i czas było wracać do domu. Po wyjściu okazało się, że na dworze jest jeszcze gorzej niż było rano. Śnieg sięgał już po kolana (Karolci do pasa)! Teraz było naprawdę trudno. Tym bardziej, że energia ze śniadania już się ulotniła. Zanim doszłyśmy do domu wyglądałyśmy jak dwa bałwany. Córcia po raz kolejny spisała się na medal. Narzekała chwilami, że jest jej ciężko, ale dzielnie maszerowała przez zaspy białego puchu. Po wejściu do domu i zdjęciu ubrań pognała zaś na górę bawić się, jakby wcale tej morderczej trasy nie przebyła. Jak te dzieciaki to robią, to dla mnie wielka zagadka. Ja zmarznięta, zmęczona i niezadowolona poczłapałam na górę nie mając ochoty już na nic. Ktoś musiał jednak zrobić obiad... . Na szczęście dzisiaj równało się to odgrzaniu przygotowanego wcześniej jedzonka!

A tu kilka fotek z naszego osiedla dzisiaj... .







Moja wizyta u lekarza nie była oczywiście nieuzasadnionym kaprysem. Tak jak już wcześniej pisałam daleko mi do hipochondryka i żeby umówić się na wizytę muszę mieć bardzo poważny powód. W tym przypadku konieczność wynikła z tego, że zapisałam Karolcie do szkoły! Uwierzycie?! Od września moja mała córeczka (niespełna czteroletnia!) zaczyna przedszkole w pełnym wymiarze. Będzie tam od 9 rano do 15.30 po południu. To niewiarygodne jak ten czas szybko płynie! W każdym razie, w pakiecie, który dostałam ze szkoły, były wytyczne czego należy dopilnować przed posłaniem dziecka do przedszkola. Tak więc, po pierwsze, upewnić się, że dziecko ma wszystkie wymagane szczepionki - zrobione :). Po drugie, sprawdzić dziecka wzrok i upewnić się, że nie potrzebuje okularów - wizyta u okulisty umówiona na za tydzień. Po trzecie, sprawdzić stan zębów przedszkolaka - nie pozostaje mi nic innego jak tylko rozpocząć poszukiwania najbliższego stomatologa.
Po załatwieniu tego wszystkiego przyjdzie mi kupić dziecku mundurek i plecak i posłać we wrześniu do szkoły! W duchu zadaję sobie jednak pytanie: 'Czy to aby nie za wcześnie?!'.

Czytaj dalej »

01 lutego 2014

Droga do Raju


Nie masz oczekiwań, nie doznasz rozczarowań.
                             Olga Rudnicka – Lilith

Pesymizm pozwala oszczędzić sobie rozczarowań.
                             Douglas Hulick – Honor Złodzieja

Kto niczego się nie spodziewa, nie doznaje rozczarowań.
                             Erich Maria Remarque – Łuk triumfalny


Czy życie w Kanadzie spełniło wszystkie moje oczekiwania? Zdecydowanie nie! Rzeczywistość dosyć mocno zweryfikowała moje wyobrażenia. Czy można się temu dziwić? Też nie! Oznaczałoby to bowiem, że istnieje Raj na ziemi ;). Czy można kierować się przytoczonymi powyżej cytatami? Oczywiście, że nie! Życie pozbawione marzeń i oczekiwań nie byłoby wiele warte.

Rozważając możliwość przeprowadzki do Kanady, przeanalizowałam wiele konsekwencji tej decyzji. Niestety za mało czasu i uwagi poświęciłam chyba temu, jak bardzo moje życie się zmieni i temu, czy jestem na to przygotowana. Życie zaś zmieniło się diametralnie! Myślę, że właśnie z tego powodu trudno jest mi się tu zaaklimatyzować.
W Irlandii pracowałam na pełen etat oraz zajmowałam się domem i dzieckiem. Co prawda, praca nie była zbyt satysfakcjonująca i nie rozstawałam się z nią z łezką w oku, ale dawała mi poczucie, że robię coś poza sprzątaniem i gotowaniem, oraz że połowa naszego domowego budżetu to efekt mojej pracy. Okazuje się, że bycie, ujmijmy to ładnie, 'panią domu' i 'utrzymanką' męża niezbyt mi odpowiada. To silna potrzeba niezależności, która jest we mnie głęboko zakorzeniona powoduje, że tak boleśnie odczuwam jej utratę.
Wiedziałam, że rezygnacja z pracy wiąże się z tym, że będę miała więcej czasu. To była fantastyczna perspektywa - 'Hurrraaa! Nie będę już musiała wykradać czasu na wszystko!'. Okazuje się jednak, że zupełnie zbagatelizowałam fakt, że tu w Kanadzie nie będę miała z kim dzielić tego dodatkowego czasu! Los zadrwił sobie trochę ze mnie - teraz kiedy mam czas, nie ma wokół mnie ludzi z którymi mogłabym i chciałbym go spędzać.
Grzechem byłoby powiedzieć jednak, że wszystko w tej nowej sytuacji mi nie odpowiada. Cieszę się, że mogę spokojnie, bez ciągłego pośpiechu zająć się domem, że mogę pisać bloga (pracując na pełen etat nie mogłabym się w ten sposób wyrazić), że mogę więcej czasu spędzić z córką (chociaż bycie z dzieckiem 24h na dobę testuje moją cierpliwość), że mogę poczytać książkę, czy wypróbować nowe przepisy dla mojego małego alergika.

Próbuję uciszać te męczące, nie dające spokoju myśli i dać sobie i Kanadzie szansę. Nie jestem jednak w stanie zupełnie wyeliminować tęsknoty za tym co znam i lubię. Nie mam tutaj na myśli takiej geograficznej czy przestrzennej znajomości Dublina, ale coś tak banalnego jak sklepy z ciuchami, fryzjera, nie mówiąc już o lekarzu. W Irlandii wiedziałam gdzie się wybrać, żeby znaleźć to czy tamto. Tutaj muszę się tego uczyć na nowo. Z drugiej strony, cudownie jest mieć dużo większy wybór, chyba we wszystkim i nie musieć czekać na sofkę 12. tygodni, tylko 2 dni!

Zdaję sobie sprawę, że początki w nowym kraju zawsze są trudne. Mam też ogromną nadzieję, że zmiany których planujemy dokonać pozwolą mi bardziej docenić uroki kraju liścia klonowego. Pierwsza, to kupno auta! Już niedługo powinniśmy zostać jego szczęśliwymi posiadaczami - jak tylko uporamy się ze zorganizowaniem ubezpieczenia. Druga, to przeprowadzka do dzielnicy, w której jest o wiele więcej 'polskości'. Nie myślę tu nawet o samych Polakach (o takich sąsiadów jak w Adamstown byłoby trudno nawet w Polsce!), ale o polskich sklepach, kościołach, centrach kulturalnych, restauracjach, księgarniach. Trzymajcie kciuki, żeby się udało!

Ja tymczasem uśmiecham się do słońca przez zaciśnięte zęby i dalej walczę o swój Raj na ziemi!

Długa jest droga do raju skarbie, więc nie przejmuj się drobiazgami.
                                                                          Stephen King – Bezsenność


Czytaj dalej »